Leaving neverland, czyli prawda po latach

Leaving neverland, czyli prawda po latach

Ostatnie dni to wręcz masowa ilość komentarzy na temat najnowszego dokumentu HBO. O Leaving Neverland, który ma zrzucić z piedestału króla popu, było wiadomo od dawna. Premiera, po której zniesmaczeni widzowie wychodzili w trakcie lub potrzebowali pomocy psychologicznej, ograniczenie wiekowe 18+ i pozew rodziny, tylko budowały napięcie. Trzeba więc było z tym dziełem również się zmierzyć.

Co by nie mówić, Leaving Neverland szokuje. Przedstawia alternatywną historię od tego wszystkiego, co do tej pory myśleliśmy o Michaelu Jacksonie. Dziwny gwiazdor, nie mający normalnego dzieciństwa, pożywka dla tabloidów, mający swojego szympansa, śpiący w kriokomorze i przede wszystkim geniusz muzyczny. No i filantrop. Ktoś kto rozdał tyle pieniędzy, mając z tyłu głowy dobro świata, jego przyszłość, także dzieci.

No i właśnie o dzieci cała sprawa się rozchodzi. Towarzyszące mu przez lata, zarówno w teledyskach, pięknych akcjach społecznych, odwiedzinach szpitali, na scenie i jak się okazuje w życiu osobistym. Owszem to też stara śpiewka sięgająca dwóch procesów o molestowanie. Tego z 1993 roku, zakończonego nie wyrokiem a ugodą (co miało nie być podejrzane, a broniące wizerunku króla) i z 2004/5 gdy opierając się tylko na dostępnych zeznaniach uznano Jacksona za niewinnego.

Co łączy obie te sprawy? Osoby głównych bohaterów dokumentu HBO. Głównie choreografa Wade Robsona, który w obu przypadkach zeznawał na korzyść króla popu. Bo James Safechuck w trakcie drugiego procesu postanowił odmówić pomocy muzykowi. I to oni teraz wychodzą przed kamery, by jak twierdzą bez jakiegokolwiek wynagrodzenia, powiedzieć prawdę. A prawda jest tu powiedziana bardzo mocno.

Reżyser Dan Reed bardzo umiejętnie prowadzi tu całą fabułę. Choć 4-godzinny dokument potrafi się dłużyć, to właśnie w tej narracji jest jego główna siła. Zaczynamy niepozornie. Od opowieści młodych chłopców. Jednego zakochanego od początku w Jacksonie, jako geniuszowi sceny i drugiemu, który tak naprawdę na początku nie bardzo interesował się jego karierą (aż wystąpi wspólnie w reklamie Pepsi). Poznajemy rodzinę, budujemy jako widzowie już jakąś więź z nimi.

Dalej przechodzimy do pierwszych spotkań, zdobywania zaufania ich australijskich rodzin, głównie matek zafascynowanych Jacksonem, pozwalającym na spędzanie przez ich synów coraz większej ilości czasu z królem pop. Aż wreszcie dochodzi do detali opowiadanych przez głównych bohaterów. O tym co działo się w Neverland, gdzie każdy pokój miał dla nich znaczenie.

Druga część to już dalsza fabuła, czyli opowieść ich życia. Jak już jako dorośli nie mieli kontaktu z Jacksonem, albo sporadycznie (gdy potrzebne były ich zaznania) i jak te wszystkie fakty z dzieciństwa wpłynęły na ich przyszłość, związki, rodzinę. Łącznie powstaje więc mocny koktajl dla psychiki, a to jak jesteśmy prowadzeni przez tyle czasu, kieruje nas tylko w jedną stronę, stronę winy.

No i tu jest ta najsłabsza część całej historii. Współczucie ofiarom to podstawa, ale brak możliwości obrony, od początku znane zakończenie, ratowanie wizerunku matek, które na to, nawet nie wiedząc, pozwalały (swoją drogą przekonano do wypowiedzi jedną z nich, która jest przecież skłócona z rodziną) i coś co wylicza też rodzina Jacksonów, czyli krzywoprzysięstwo oraz fala wyciągania na tapetę spraw sprzed lat. Dalej mówimy o człowieku nieżyjącym. O człowieku, który nie został skazany prawomocnym wyrokiem. O człowieku, który tę prawdę zabrał ze sobą.

Dlatego choć wstrząsające i prawdopodobne są zeznania mężczyzn, to i tak nie uważam pomysłu by nie grać muzyki Jacksona, miał im pomóc. Takie Radio ZET idzie w tym momencie pod publiczkę. Tylko proszę powiedzieć co wspólnego miały piosenki z życiem osobistym artysty? Czy mamy np. przestać emitować filmy Romana Polańskiego. Jakoś z taką ideą się jeszcze nie spotkałem. A przecież tu też mówimy o kimś w pełni nieskazanym.